28 grudnia 2015

Czytanie z kości - Jakub Szamałek


Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 352
Rok pierwszego wydania: 2015

Mam wrażenie, że twórczość Jakuba Szamałka jest niedoceniana przez większość czytelników. Mnóstwo osób zachwyca się książkami Mroza, Miłoszewskiego czy Bondy, a powieści Szamałka zostają gdzieś na uboczu. Wielka szkoda, że tak się dzieje, ponieważ autor cyklu kryminałów z akcją osadzoną w starożytności, ma ogromną wiedzę historyczną, którą potrafi połączyć z ciekawymi zagadkami oraz intrygami, dzięki czemu tworzy zajmujące opowieści pełne barwnych postaci i emocjonujących wątków. Niedawno ukazała się kolejna książka pisarza i mam nadzieję, że tym razem będzie o niej głośno.

Czytanie z kości to już trzecia część trylogii o przygodach Leocharesa, którego w dzisiejszych czasach z powodzeniem można byłoby określić mianem prywatnego detektywa. Po burzliwych zdarzeniach opisanych w poprzednich powieściach bohater zajął się złotnictwem, porzucając tropienie szpiegów i morderców na rzecz naprawiania oraz tworzenia biżuterii. Niestety interesy idą gorzej niż źle, dlatego mężczyzna postanawia po raz ostatni przyjąć zlecenie wymagające rozwiązania kryminalnej zagadki. Leochares musi dowiedzieć się, kto zamordował etruskiego króla, toteż opuszcza Tarent i udaje się do Veii, by zbadać miejsce zbrodni, a także porozmawiać z rodziną monarchy. Oczywiście od początku nic nie idzie tak jak powinno i protagonista szybko przekonuje się, że komuś bardzo zależy na tym, żeby prawda o śmierci króla nigdy nie ujrzała światła dziennego.

Nie przepadam za łączeniem w powieściach zdarzeń rozgrywających się w teraźniejszości i w przeszłości, ponieważ zazwyczaj jeden z wątków jest marginalizowany, przez co od razu widać, że stanowi wyłącznie pretekst do wprowadzenia drugiego czasu akcji lub jest usprawiedliwieniem pewnych zabiegów stosowanych przez autora książki. W związku z tym nie byłam zachwycona, gdy odkryłam, że również Szamałek pokusił się o takie rozwiązanie, dodając do opowieści o Leocharesie fragmenty rozgrywające się współcześnie, których główną bohaterką jest archeolożka Inga Szczęsna. Żałuję, że nie mogę napisać, iż moje obawy okazały się zupełnie bezpodstawne, ale rozumiem w jakim celu wprowadzono postać Polki zajmującej się badaniem grobu tak zwanego Uomo Misterioso, czyli „tajemniczego mężczyzny” pochowanego w sposób daleko odbiegający od zwyczajów panujących w Tarencie w V wieku p.n.e. Autor nie poświęcił wiele miejsca na opisanie współczesnych wydarzeń, jednak wyjątkowo nie uważam tego za znaczące niedopatrzenie. Wprawdzie nie zaszkodziłoby, gdyby czytelnik mógł nieco więcej czasu spędzić z bystrą doktorantką archeologii, zwłaszcza w momencie, gdy z osoby ledwo wiążącej koniec z końcem, przekształca się w pełnoprawnego członka ekipy badawczej, niemniej jej wątek jest bardzo ważny i nawet w dość oszczędnej formie dobrze spełnia swoje zadanie.

Szamałek pisze błyskotliwie i z polotem. Potrafi zarówno malowniczo scharakteryzować obyczaje ludzi żyjących przed wiekami, jak i nakreślić obraz współczesnego środowiska naukowego. Nie zliczę ile razy kiwałam potakująco głową, czytając o doświadczeniach Ingi, mimo że z archeologią nie mam nic wspólnego. Dodatkowym plusem jest odpowiednio dozowany humor. W obu wątkach pojawiają się fragmenty przesiąknięte nieco gorzkimi, lecz dowcipnymi uwagami, udowadniającymi, że żaden z protagonistów nie jest ponurakiem. W przypadku Leocharesa do głosu dochodzi także jego niewyparzony język, który w połączeniu z bystrością umysłu owocuje wieloma ciętymi ripostami oraz ironicznymi komentarzami. Na uwagę zasługuje także uwspółcześniony styl wypowiedzi bohaterów, konsekwentnie stosowany przez pisarza już od pierwszej powieści. Dzięki temu wszystkie postaci sprawiają wrażenie żywych, barwnych i prawdziwych, mimo że akcja rozgrywa się głównie w starożytności. Co ważne, ten zabieg nie wprowadza rozdźwięku pomiędzy postaciami a otaczającym ich światem, ponieważ pisarz zadbał o to, by czytelnicy nieustannie czuli atmosferę ówczesnych czasów.

Jestem pod ogromnym wrażeniem wiedzy historycznej autora oraz jego umiejętności dzielenia się zdobytymi informacjami i wplatania ich w fikcyjną opowieść. Zachwyciły mnie przede wszystkim szczegóły dotyczące kultury etruskiej, która na tle nieco lepiej znanych mi obyczajów starożytnych Greków czy Rzymian, wypada naprawdę intrygująco. Nie miałam pojęcia, że Etruskowie przykładali tak wielką wagę do obserwacji przyrody czy zjawisk atmosferycznych, wierząc, że dzięki temu poznają swoją przyszłość. Nie wiedziałam również, że ich system religijny zakładał specyficzne podejście do modlitwy i próśb do bogów, by ci zechcieli zesłać im potrzebne łaski. Zauroczyła mnie charakterystyka codziennych zwyczajów tego ludu, zszokowały obrzędy świąteczne i zniesmaczyły okrutne egzekucje. Jakub Szamałek naprawdę postarał się, żeby czytelnika zaciekawić i jestem przekonana, że na długo zapamiętam nie tylko fikcyjnych bohaterów, ale rzeczywiste warunki życia w etruskim mieście. Nie mogę pominąć również szczegółów związanych ze współczesnymi metodami odkrywania tajemnic sprzed wielu stuleci. Niewiarygodne ilu rzeczy można dowiedzieć się na podstawie analizy szkieletu, miejsca pochówku czy ledwie zachowanych przedmiotów złożonych do grobu.

Czytanie z kości jest kryminałem, więc najwyższy czas wspomnieć o intrydze i poszukiwaniach mordercy króla Caile, a także spekulacjach dotyczących przyczyny śmierci Uomo Misterioso. W przedsłowiu autor napisał, że czytelnicy będą w stanie odgadnąć tożsamość zabójcy i o ile na początku dość sceptycznie podchodziłam do tego stwierdzenia, o tyle po skończonej lekturze, nabrałam przekonania, iż faktycznie wystarczy uważnie śledzić akcję, by zdemaskować przestępcę. Wielokrotnie wspominałam, że w kryminałach uwielbiam element zaskoczenia, ten moment, w którym jedno wydarzenie burzy wszystkie moje teorie i hipotezy, a zakończenie jest zupełnie nieprzewidywalne. Trzecia część cyklu o Leocharesie nie jest w ten sposób pomyślana, dlatego raczej nie ma w niej nagłych zwrotów akcji, a odbiorca od początku traktowany jest jak partner protagonisty, a nie jedynie obserwator następujących po sobie wydarzeń. Odkryłam, że ma to swoje zalety i sama jestem zaskoczona, ale nie brakowało mi wymienionych powyżej cech „idealnej” powieści ze zbrodnią w tle. Zamiast oczekiwać na jakąś wielką niespodziankę i spektakularny finał, zajęłam się rekonstrukcją wydarzeń i śledzeniem poczynań głównego bohatera, potrafiącego zaobserwować rzeczy niewidoczne dla innych oraz wyciągnąć wnioski z pozornie błahych rozmów czy rzucanych mimochodem uwag.

Jedyne zastrzeżenie jakie mam do tej historii wiąże się z nieco zbyt oczywistą interpretacją wątku Ingi Szczęsnej i prowadzonych przez nią badań. Od początku wiadomo czyje szczątki stały się przedmiotem dociekań oraz wnikliwych analiz, co moim zdaniem trochę psuje frajdę ze śledzenia poczynań bohaterki. Rozumiem, że taki był pomysł na konstrukcję powieści i zakończenie przygód detektywa sprzed wieków, niemniej odczuwam lekki smutek, że wszystko potoczyło się tak a nie inaczej. Jednak biorąc pod uwagę całokształt książka wypada nadzwyczaj dobrze, dlatego bez wahania mogę ją polecić amatorom kryminalnych zagadek. Pisarz doskonale zarysowuje tło historyczne, ale nie zapomina również o ciekawej kreacji bohaterów i niebanalnym śledztwie w sprawie morderstwa etruskiego króla. Nie spodziewam się kolejnej publikacji z Leocharesem w roli głównej, ale mam nadzieję, że Jakub Szamałek nie przestanie tworzyć i jeszcze nie raz przybliży czytelnikom fascynujące oblicze starożytności. 

Ocena: 4.5 / 6

Cykl "Leochares"


Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza.

http://muza.com.pl/kryminal/2192-czytanie-z-kosci-9788328701328.html?dosiakksiazkowo



21 grudnia 2015

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy


Reżyseria: J.J. Abrams
Scenariusz: Lawrence Kasdan, J.J Abrams, Michael Arndt
Rok produkcji: 2015
Obsada: Harrison Ford, Mark Hamill, Carrie Fisher, Daisy Ridley,
Adam Driver, John Boyega, Oscar Isaac

Pewnie nie powinnam zaczynać recenzji od stwierdzenia, że nigdy nie należałam do grona fanów Gwiezdnych wojen, ale taka jest prawda, więc nie widzę sensu w kreowaniu się na wielką miłośniczkę sagi. Dotąd nie odczuwałam specjalnych emocji w trakcie oglądania kolejnych starć pomiędzy jasną a ciemną stroną mocy i nie przeżywałam losów bohaterów, niemniej muszę przyznać, że po piątkowym seansie coś się zmieniło. Nie dość, że patrzę na uniwersum przychylniej niż kiedykolwiek, to jeszcze z niecierpliwością wyczekuję premiery kolejnej części! Wygląda na to, że produkcja mnie zaczarowała, ponieważ najchętniej obejrzałabym ją jeszcze kilka razy, ale wcale mi to nie przeszkadza, ponieważ Przebudzenie Mocy to kawał znakomitego kina, które po prostu trzeba zobaczyć.

O fabule postaram się napisać jak najmniej, bo uważam, że najlepiej o wszystkim dowiedzieć się z filmu, na bieżąco odkrywając kolejne szczegóły. Dla porządku odnotuję jedynie, iż akcja rozpoczyna się 30 lat po wydarzeniach ukazanych w Powrocie Jedi i… na tym muszę skończyć, ponieważ nie bez powodu twórcy nie zdradzili więcej informacji. Mogę jedynie dodać, że pojawiają się nowi, naprawdę świetnie wykreowani bohaterowie, dzięki czemu idealnie pasują do historii, stając się równorzędnymi partnerami kultowych postaci.
Bohaterowie mają talent do pakowania się w kłopoty.
Największą sympatią obdarzyłam Rey i Finna, dających znakomity popis komizmu słownego i sytuacyjnego, świetnie współgrającego z całą akcją. Dzięki dziewczynie do filmu wprowadzono również wątek feministyczny, będący w mojej ocenie o wiele ciekawiej zrealizowany niż chociażby w ostatnim Mad Maksie, który często chwalony jest za wprowadzenie silnej protagonistki. Rey jest zaradna, nieustraszona, a przy tym wrażliwa i przekonująca we wszystkich swoich działaniach. Ogromnie podobało mi się to, że jej początkowe nastawienie do Finna nie wynika z wymuszonej niezależności, ale autentycznego przekonania o tym, iż kobieta jest w stanie sama się o siebie zatroszczyć. Oczywiście można czepiać się, że to taki popkulturowy feminizm, wymóg dzisiejszych czasów i próba przypodobania się publiczności poprzez oddanie sprawczości w ręce białej kobiety oraz czarnoskórego mężczyzny, ale nie widzę takiej potrzeby skoro wszystko rewelacyjnie ze sobą współgra, a oglądanie scen z tą dwójką to prawdziwa przyjemność.

Rey i BB8 od razu zaczęli nadawać na tych samych falach :)
W siódmej części sagi nie brakuje komizmu i duża w tym zasługa wspomnianych protagonistów. Dialogi pomiędzy Rey a Finnem oraz szereg dynamicznych, niebezpiecznych wydarzeń, w których oboje muszą niespodziewanie wziąć udział, sprawiają, że nie sposób tej pary nie lubić. Od początku im kibicowałam, z zachwytem obserwując jak oboje popisują się swoimi umiejętnościami, ale także próbują słuchać drugiej strony i uczyć się skutecznej współpracy. Nie mogę zbyt wiele napisać o Finnie, ponieważ to wymagałoby zdradzenia istotnego faktu, ale zapewniam, że również kreacja tego bohatera zasługuje na pochwałę. Początkowo mężczyzna jawi się jako lekko nieporadny, zdesperowany człowiek, pragnący jedynie spokoju i bezpiecznej przystani, ale z czasem do głosu dochodzą inne cechy charakteru, sytuując go w roli świetnego kompana Rey oraz ważnego członka misji, w jakiej protagoniści biorą udział. Naturalnie zabawne dialogi czy humorystyczne sceny pojawiają się również, gdy na ekranie błyszczy Han Solo z charakterystycznym, zawadiackim uśmiechem oraz gotowymi na każdą okazję ciętymi ripostami. Moje serce skradł także uroczy droid BB8, który na szczęście nie został wygenerowany komputerowo, ale zbudowany przez Neala Scanlana – fachowca od efektów specjalnych pracującego m.in. przy filmie Prometeusz.

Stara gwardia w świetnej formie.
Cieszy mnie odejście od nadmiaru komputerowych sztuczek, które wprawdzie wyglądają pięknie i efektownie, ale często tylko przez moment i już po krótkim czasie wyraźnie widać, że utwór brzydko się starzeje. Zrobienie takiego kinowego hitu jak Gwiezdne wojny bez przeróżnych programów i cyfrowych ulepszaczy jest chyba niemożliwe w dzisiejszych czasach, ale w Przebudzeniu Mocy ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że sceny zostały niepotrzebnie podrasowane. Wszystko jest tak jak powinno, ponieważ efekty nie rażą sztucznością, ale pojawiają się wtedy, kiedy trzeba, pozwalając widzowi odczuć emocje i zachwycić się surowym pięknem ukazywanego świata.
Gifów z droidem-kulką nigdy za wiele :)
W kolejnej odsłonie sagi nie ma miejsca na nudę i z czystym sumieniem mogę napisać, że dzieło przykuło moją uwagę już od pierwszej chwili i do samego końca nie pozwoliło na rozproszenie koncentracji. Doskonale połączono widowiskowe sceny pościgów i oszałamiających akrobacji statków kosmicznych z nieco spokojniejszymi scenami, przez co nie ma szans, że odbiorca poczuje znużenie walką i potyczkami lub gorączkowo zakrzyknie w myślach: „Niech wreszcie coś zacznie się dziać!” Dzieje się dużo i chociaż zdaję sobie sprawę, że o fabule nie mogę zbyt wiele napisać, to i tak muszę zdradzić, że jest czas na przeżywanie całej gamy emocji, począwszy od napięcia i gorączkowego śledzenia wydarzeń, poprzez chwile relaksu, kiedy można zaśmiać się w głos, aż do wzruszenia, gdy jedną z postaci trzeba pożegnać.

Nawet tak niefanowskie oko jak moje wychwyciło wiele nawiązań i odniesień do Nowej Nadziei. Wiem, że niektórzy narzekają, iż nieco za dużo tych oczywistych konotacji z czwartą częścią, ale mnie one nie przeszkadzały. Co więcej, umożliwiły szybkie zaangażowanie w historię i niemal natychmiastową teleportację do świata Gwiezdnych wojen.
Wiadomo, że czekałam na tę scenę.
Czuję, że jeszcze długo mogłabym wychwalać film, pisząc o doskonałej ścieżce dźwiękowej czy też zapierających dech w piersiach scenach walk na miecze świetlne, całkowicie zaspokajające pragnienie obserwowania spektakularnych pojedynków, jednak poprzestanę na tych kilku akapitach, bo doskonale już wiecie, że Przebudzenie Mocy trzeba zobaczyć. Niemniej nie byłabym sobą, gdyby spodobało mi się absolutnie wszystko, dlatego też przyszedł czas na kilkuzdaniowe marudzenie. Otóż jestem nieco zawiedziona głównym czarnym charakterem, jawiącym się jako mroczny i prawdziwie przerażający tylko w pewnych momentach. Kylo Ren zapowiada się na bardzo intrygującą, mającą duży potencjał postać, niemniej wcielający się w tę rolę Adam Driver jakoś nie wzbudził mojego uznania. Cały majestat i potęga Zła pryskają jak bańka mydlana, gdy Kylo dosłownie pokazuje swoją prawdziwą twarz. Moim zdaniem mimika aktora, jego głos i niezbyt udana fryzura nie pasują do wizerunku wojownika stojącego po ciemnej stronie mocy.

Straszny Kylo Ren.
Jak już wspomniałam, nabrałam ogromnego apetytu na opowieści rozgrywające się w uniwersum Gwiezdnych wojen, dlatego z przyjemnością myślę o historiach jakie kryją się w wielu grach, książkach i komiksach. Wprawdzie nie mam pojęcia od czego zacząć, ale jestem optymistycznie nastawiona i z pewnością nie poprzestanę na znajomości jedynie kinowych hitów. Przebudzenie Mocy polecam zwłaszcza osobom, które nigdy wcześniej nie szalały na punkcie sagi, bo podejdą ze świeżym spojrzeniem i bez wygórowanych oczekiwań. Natomiast fanów zachęcać nie muszę, ponieważ oni zapewne mają już seans za sobą :)

Ocena: 9 / 10 

 

14 grudnia 2015

Apokalipsa Z: Mroczne dni - Manel Loureiro


Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 352
Rok pierwszego wydania: 2010
Rok polskiej premiery: 2013

W drugiej części trylogii o apokalipsie zombie Manel Loureiro udowodnił, że istnieje sposób na czytelników takich jak ja, czyli rozciągających poznawanie serii na wiele miesięcy, a nawet lat. Otóż hiszpański pisarz na samym początku powieści umieścił krótkie streszczenie wydarzeń z pierwszego tomu, dzięki któremu natychmiast przypomniałam sobie wszystkie najważniejsze wydarzenia, mimo że Początek końca czytałam w marcu. Autorowi udało się więc przyplusować niemal na dzień dobry, a jeśli dodam do tego jeszcze niezły pomysł na opowieść o zombie oraz moją słabość do historii z żywymi trupami w rolach głównych, to wiadomo, że nie mogłam być z lektury niezadowolona.

Finał pierwszej części pozostawił mnie w dużym niepokoju o losy bohaterów, ponieważ czworo ocalałych wyruszyło w niemal samobójczą misję, której celem było dotarcie na Wyspy Kanaryjskie, będące prawdopodobnie jednym z niewielu w miarę bezpiecznych miejsc. Bezimienny prawnik, jego siedemnastoletnia dziewczyna Lucía, ukraiński pilot oraz starsza zakonnica stanowią grupę na pozór bezradną i skazaną na rychłą śmierć w obliczu końca świata, jednak to właśnie im wielokrotnie udało się wymknąć z gnijących łap nieumarłych i w jednym kawałku dotrzeć na Teneryfę, gdzie mieli nadzieję otrzymać schronienie oraz namiastkę dawnego życia. Oczywiście nie wszystko poszło zgodnie z planem, ponieważ znajdujący się na wyspie ludzie nie okazali się tak życzliwy jak bohaterowie myśleli. Tuż po przylocie cała czwórka została poddana miesięcznej kwarantannie, a następnie zaznajomiona z prawami panującym na wyspie. Zgodnie z ustaleniami nowego rządu wszyscy musieli zapracować na swoje utrzymanie, co dla mężczyzn oznaczało powrót w samo serce apokalipsy. Prawnik oraz jego wierny kompan Wiktor Pritczenko znaleźli się w szeregach specjalnej jednostki, z którą wyruszyli do opanowanego przez zombie Madrytu i po raz kolejny przekonali się, że wpadanie w kłopoty to ich specjalność.

Tak jak w pierwszej książce pisarz dokładnie scharakteryzował rozprzestrzenianie się nieznanej choroby dziesiątkującej ludzi na całym świecie i związany z tym upadek cywilizacji, tak w kontynuacji równie przekonująco opisał próby przywrócenia jako takiego ładu oraz porządku. Podoba mi się konsekwencja z jaką Loureiro buduje swoją opowieść, ponieważ nie zapomina, że w tego typu historii ważnym elementem są informacje o tym jak rozpoczął się koniec świata i co wydarzyło się później w poszczególnych rejonach naszego globu. W mrocznych dniach raczy więc czytelnika wiarygodną wizją niesamowitego chaosu wywołanego pandemią oraz tłumaczy, dlaczego zaraza tak szybko wymknęła się spod kontroli. Przyznam, że wszystko jest wiarygodnie przedstawione i choć aż strach o takim scenariuszu myśleć, niestety jest wielce prawdopodobne, że w obliczu nowej, śmiertelnej choroby zakaźnej właśnie tak zachowaliby się politycy najpotężniejszych krajów. Na dodatek ciemna strona ludzkiej natury zawsze dochodzi do głosu, więc tam gdzie jedni ze wszystkich sił próbują stworzyć mikrospołeczeństwo, inni dbają jedynie o władzę i własne interesy, nie zwracając uwagi na konsekwencje swoich działań.

Z powieści Loureiro wyłania się tragiczny obraz okruchów cywilizacji, ale natłok wydarzeń i dynamiczna akcja nie pozwalają się nad tym zbyt długo zastanawiać. Wspomniane we wcześniejszym akapicie obserwacje nie należą do specjalnie skomplikowanych, więc warto mieć świadomość, że Apokalipsa Z to typowo rozrywkowa powieść z tak popularnym ostatnio motywem żywych trupów. Nie brakuje emocjonujących starć z bestiami, mrożących krew w żyłach opisów zniszczonej stolicy Hiszpanii, którą całkowicie przejęły zombiaki oraz niespodziewanych zwrotów akcji. Niemniej nie sądzę, żeby historia mogła na dłużej zapaść w pamięć lub wywołać w czytelniku szereg refleksji. W tym przypadku nie uważam wymienionych cech za wady, bo mniej więcej tego się po kontynuacji spodziewałam, chociaż trochę żałuję, że autor nie pokusił się o większą głębie postaci lub bardziej przejmujący obraz zdewastowanego miasta. Zamiast tego Loureiro wciąga czytelnika w wir zdarzeń, by ten razem z bohaterami stawiał czoła nowym wyzwaniom i walczył o przetrwanie. Czasami pojawia się spokojniejszy moment, wywołany chwilową zadumą nad dogorywającą ludzkością, jednak nie trwa on długo, ponieważ najważniejsza jest pędząca akcja oraz coraz poważniejsze kłopoty stające na drodze tej osobliwej grupie ocalałych.

Małe zastrzeżenie mam również do budowania atmosfery grozy. Wcześniej pisarz dobrze poradził sobie z połączeniem scen walk i pościgów ze spokojniejszymi, ale za to bardziej przerażającymi fragmentami, w których protagoniści przeszukiwali opustoszałe, ciemne korytarze lub jedynie słyszeli nadciągającą hordę, natomiast teraz jakby zapomniał, że groza nie rodzi się ze strzelanin i wtrąceń o liczbie zabitych ludzi. Moim zdaniem potrzeba bardziej subtelnych, ale działających na wyobraźnię elementów, przekonujących czytelnika, że postaci znajdują się w okropnym położeniu oraz pozwalających wczuć się w targające nimi strach i panikę. W Mrocznych dniach takich momentów jest zbyt mało, żebym mogła być w pełni usatysfakcjonowana z horrorowej otoczki, mimo że zombiaków, konsekwentnie nazywanych nieumarłymi, nie brakuje. Zasygnalizowałam już, że portrety psychologiczne protagonistów mogłyby być bardziej rozbudowane, ale na osłodę mogę dodać, że główny bohater okrzepł i zdobył wprawę w radzeniu sobie z zagrożeniem. W recenzji poprzedniego tomu wspominałam, że prawnik działa nierozważnie i bez planu, licząc na łut szczęścia, ale teraz nabrał doświadczenia i już nie popełnia irytująco głupich błędów.

Pierwszym tom Apokalipsy Z dość mocno wyróżnia się na tle innych historii o zombie, ale kontynuacja jest już bardziej pospolita i schematyczna. Nie ukrywam, że spodziewałam się takiej zmiany, więc nie jestem rozczarowana, zwłaszcza że Loureiro wciąż trzyma poziom, zaskakuje pomysłami na komplikacje fabularne, a także pokazuje różnorodne oblicza końca świata. W tej części nacisk położono na próby przywrócenia ładu oraz wszelkie związane z tym przedsięwzięciem problemy, począwszy od przeludnienia wyspy poprzez znikające w zastraszającym tempie zapasy jedzenia i lekarstw, aż do skrajnej nieodpowiedzialności i głupoty ludzi walczących ze sobą i zabijających się nawzajem, nawet gdy po świecie wędrują rzesze żywych trupów. Zakończenie wyraźnie daje też do zrozumienia, że tułaczka bohaterów wciąż trwa, więc nadal chętnie będę śledzić ich losy, ponieważ jestem bardzo ciekawa jaki finał pisarz przewidział i gdzie ostatecznie wyląduje bezimienny prawnik wraz z przyjaciółmi oraz dzielnym kotem Lukullusem. 

Ocena: 4 / 6

Cykl "Apokalipsa Z"

1. Apokalipsa Z: Początek końca
2. Apokalipsa Z: Mroczne dni
3. Apokalipsa Z: Gniew sprawiedliwych

Książka przeczytana w ramach wyzwania Modern Terror.

http://sniacy-za-dnia.blogspot.com/2014/12/modern-terror-wyzwanie-2015-nr-iii.html

5 grudnia 2015

Dom służących - Kathleen Grissom


Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Liczba stron: 440
Rok pierwszego wydania: 2010
Rok polskiej premiery: 2013

Debiutancka powieść Kathleen Grissom rozpoczyna się prologiem, z którego czytelnik dowiaduje się, że na główną bohaterkę spada ogromne nieszczęście. Nie wiadomo dokładnie, co się stało ani jakie wydarzenia doprowadziły do tragedii, ale nie ma wątpliwości, że świat pewnej młodej kobiety właśnie rozpada się na kawałki. Nie przepadam za takim wyprzedzaniem akcji i zdradzaniem kierunku, w jakim historia podąży, niemniej muszę przyznać, że dzięki temu krótkiemu fragmentowi autorka zdobyła moją uwagę. Z zapałem zaczęłam więc czytać kolejne rozdziały, jednak szybko zrozumiałam, że długo przyjdzie mi czekać na jakiekolwiek wyjaśnienia i kontynuowanie zdarzeń z prologu. Pisarka bowiem nagle przenosi akcję kilkanaście lat wstecz, do roku 1791, kiedy na plantację tytoniu trafia siedmioletnia dziewczynka.

Lavinia jest zamkniętym w sobie dzieckiem, które jako jedyne z rodziny przeżyło katastrofę statku, dlatego ma duże problemy z odnalezieniem się w nowej sytuacji. Zostaje przygarnięta przez właścicieli dobrze prosperującego majątku i oddelegowana do pomocy służbie, by uczyć się prowadzenia domu oraz usługiwania państwu. Wśród czarnoskórych niewolników znajduje spokój, opiekę, a co najważniejsze – rodzicielską miłość, ponieważ mama Mae i papa George nie zważają na to, iż Lavinia jest biała. Wychowują ją jak własną córkę, udowadniając, że podziały, konwenanse i uprzedzenia nie są w stanie zniszczyć szczerego, bezinteresownego uczucia. Niestety spokojny okres w życiu bohaterki nie trwa długo. Przedłużająca się nieobecność kapitana, uzależnienie jego żony od laudanum oraz szereg mniejszych i większych nieszczęść spotykających domowników oraz służbę boleśnie uświadamiają dziewczynie, że świat dzieli się na białych i czarnych. Każdy rok spędzony na plantacji jest dla Lavinii coraz trudniejszy, dlatego wkrótce będzie musiała dokonać wyboru i ponieść konsekwencje swojej decyzji.

Tematyka niewolnictwa, rasizmu oraz skrajnie złego traktowania czarnoskórych budzi wiele emocji i kontrowersji, dlatego nie dziwię się, że wciąż powstają nowe historie przybliżające haniebne wydarzenia z przeszłości, krzywdzące poglądy oraz przejawy ludzkiego okrucieństwa. Kathleen Grissom również udało się nakreślić trudny niewolniczego życia i przekonująco odmalować realia panujące na przełomie XVIII i XIX wieku. Oczywiście tym, co od pierwszych stron wybija się na pierwszy plan jest ogromny kontrast pomiędzy dostatnim życiem plantatora, a ciężką pracą należącej do niego służby, wśród której również panuje hierarchia. Niewolnicy bezpośrednio obsługujący państwa zajmują znacznie wyższą pozycję niż ci pracujący na polach i mieszkających w barakach. Wprawdzie autorka skupiła się głównie na tej pierwszej grupie, niemniej pojawiły się także wątki odnoszące się do ludzi z baraków, często cierpiących z powodu niedostatku pożywienia i zbyt wyczerpującej pracy.

Bez wątpienia służba pracująca w domu również nie miała łatwego życia, o czym świadczą opisane w tej powieści wydarzenia. Grissom pokazuje jak znikomy wpływ na własną egzystencję mieli czarnoskórzy niewolnicy. Od kaprysów i humorów pana zależały ich racje żywnościowe, przydzielone obowiązki, a także kwestie takie jak chociażby zakładanie własnej rodziny. Właściciel decydował o wszystkich sferach ich życia i w każdej chwili mógł uznać, że ktoś przestał być potrzebny, co skutkowało sprzedaniem niewolnika handlarzowi, a tym samym brutalnym wyrywaniem go ze znajomego otoczenia oraz rozdzieleniem z bliskimi. W trakcie lektury nie byłam zaskoczona tymi informacjami, ponieważ wiem, że tak właśnie postępowano w przeszłości i przez długi czas nie widziano w tym nic złego, ale mimo tego czułam ogromne emocje, gdy bohaterów kolejno spotykały coraz większe nieszczęścia. Trudno ze spokojem czytać o tym jak niewinny człowiek zostaje pobity na śmierć, jak matka traci swoje malutkie dziecko, bo właśnie tak zarządził właściciel oraz jak młoda dziewczyna jest co noc odwiedzana przez pijanego pana i musi służyć mu również swoim ciałem.

Pisarka dość dokładnie charakteryzuje życie niewolników i niewątpliwie jest to spory plus jej powieści, niestety pod innymi względami autorka raczej się nie popisała. Przede wszystkim od pierwszego kontaktu z tekstem czuć, że jest to debiutanckie dzieło. Kuleje zarówno styl, jak i sposób przedstawiania wydarzeń, brakuje też właściwych proporcji pomiędzy rozwinięciem akcji a jej zakończeniem. Grissom pisze w sposób bardzo prosty, dosłowny, nie ma mowy o jakiejkolwiek finezji językowej czy własnym stylu. Ona po prostu relacjonuje kolejne zdarzenia, dokładnie opisując, kto, co powiedział oraz co i w jaki sposób zrobił. Historia jest rozbudowana, ale brakuje głębszych charakterystyk postaci, pozwalających na nawiązanie relacji pomiędzy nimi a czytelnikiem. Wspomniałam wcześniej, że w książce pojawiają się emocjonujące sceny, ale moim zdaniem niejako sam temat sprawia, że pewne momenty są bulwersujące i przykuwają uwagę. Zasługa autorki jest w tym względzie mniejsza, bo w zasadzie jedynie Lavinia doczekała się bardziej rozbudowanego portretu, reszta funkcjonuje jakby na marginesie, mimo że ich również dotykają ważne zdarzenia.

Skoro wspomniałam już główną postać, muszę też dodać, że nie zawsze rozumiałam jej motywacje. Teoretycznie była mocno związana ze swoją przybraną rodziną, ale nawet z jej członkami nie potrafiła szczerze rozmawiać. Bardzo nie lubię takich sytuacji, kiedy protagonista snuje całe teorie spiskowe i dręczy się jakimiś podejrzeniami nabranymi na podstawie podsłuchanej rozmowy czy błędnie zinterpretowanego zachowania. Później z tych nieporozumień rodzą się niepotrzebne konflikty, a czasem nawet tragedie. Tak dzieje się w przypadku Lavinii, która pewnie inaczej ułożyłaby sobie życie, gdyby przyszło jej do głowy odbyć szczerą rozmowę z kilkoma osobami. Rozumiem, że autorce na rękę takie pokierowanie bohaterką, niemniej mnie przeszkadzał brak szczerości między protagonistami. Naturalnie dotyczy to również małżeństw, w których ówcześnie kobieta nie miała wiele do powiedzenia i mąż często w ogóle nie liczył się ze zdaniem żony. Pisarce udało się poruszyć wątek niedopasowania młodych małżonków, wynikający z faktu, że nie mieli okazji spędzić ze sobą więcej czasu i sprawdzić czy mają podobne poglądy, czy lubią ze sobą rozmawiać itd. Niestety nie da się kogoś dobrze poznać, jeśli konwenanse zabraniają spotkań bez przyzwoitki, a śluby aranżują starsi członkowie rodów.

Zakończenie uważam za mocno rozczarowujące, ponieważ sprawia wrażenie napisanego na szybko, bez pomysłu, byle tylko książka jakoś została skończona. Niemal przez cały czas autorka dość drobiazgowo relacjonuje kolejne wydarzenia, ale w finale zmienia taktykę i w zasadzie porzuca bohaterów bez konkretnego wyjaśnienia, mimo że właśnie wtedy pojawia się punkt kulminacyjny i wreszcie następuje odniesienie do prologu. Wygląda to tak jakby nagle Kathleen Grissom zdała sobie sprawę, że czas kończyć powieść i na odczepnego dopisała kilkanaście ostatnich stron. Dom służących to historia z potencjałem, ciekawym pomysłem i szokującym tematem, który chyba zawsze będzie w czytelnikach wzbudzał duże emocje. Szkoda tylko, że warsztatowo dzieło nie jest najlepsze i niestety to rzutuje na jego odbiór. 

Ocena: 3 / 6