29 czerwca 2013

Krew, pot i łzy - Carla Mori


Wydawnictwo: Oficynka
Liczba stron: 310

Przed sięgnięciem po debiutancką powieść Carli Mori czytałam kilka pochlebnych recenzji, których autorzy wskazywali, że Krew, pot i łzy to mocna, antyklerykalna, a nawet nieco obrazoburcza historia z akcją umiejscowioną w Częstochowie, czyli mieście kojarzącym się głównie z tłumami wiernych, pielgrzymujących na Jasną Górę. Dzieło Mori porównywane było czasami do Kodu Leonarda Da Vinci Dana Browna, ale ponieważ ominęła mnie moda na historie o kościelnych spiskach i przekrętach przeprowadzanych przez najwyższych hierarchów, to nie wiedziałam, czego powinnam się po tej powieści spodziewać. Nastawiłam się na szokującą historię, gotowa poznać wszelkie dziwaczne teorie. Obawiałam się jednak, że autorka postanowiła wykpić ludzi wierzących i kierujących się w życiu Bożymi przykazaniami. Nie pochwalam wyśmiewania się z religii i innych, fundamentalnych dla wielu osób, wartości, więc odetchnęłam z ulgą, gdy zorientowałam się, że powieść Mori to po prostu całkiem niezły horror i nikt nie powinien czuć się nią obrażony.

Dziennikarka Klara Wasowska przyjechała do Częstochowy, by odkryć i opisać nieprawidłowości w budżecie miasta. Kobieta chciała jak najszybciej napisać artykuł i wrócić do Łodzi, pozostawiając rodzinną Częstochowę daleko za sobą. Jednak w trakcie jej pobytu w mieście zaczęły dziać się trudne do wytłumaczenia rzeczy. Pierwszą z nich była tajemnicza śmierć kochanków w jednym z hoteli. Dla prokurator Zuzanny Bachledy, prywatnie przyjaciółki Klary, kwestia rozwiązania tej sprawy stała się priorytetem. Zwłaszcza, że w niedługim czasie pojawiły się kolejne zgony, których nie można wytłumaczyć w żaden logiczny sposób. Czy to możliwe, że wszystkie te osobliwe działania związane są z jakąś formą magii? Czy księża, zakonnicy, a nawet cały Kościół od wielu wieków okłamują wiernych, działając na usługach zła? Klara czuje, że w jakiś sposób jest ze sprawą związana i nie spocznie dopóki nie rozwikła tej zagadki.

Krew, pot i łzy to dość sprawnie napisana historia grozy, w której prym wiodą wątki związane z obłudą duchownych i chęcią ogłupienia wiernych oraz sterowania nimi, by bez mrugnięcia okiem zasilali konto jasnogórskiego klasztoru. Krytyce poddani zostali także ludzie, którzy chcą jedynie pokazać przed innymi, jacy są pobożni i rozmodleni, a w rzeczywistości wiara nie ma dla nich większego znaczenia. Carla Mori przygotowała dla czytelników sporą dawkę przerażających i mrożących krew w żyłach scen. Począwszy od perwersyjnych fantazji seksualnych poprzez niepokojące sny, aż do punktu kulminacyjnego, w którym tytułowe wydzieliny pojawiają się na każdym kroku. Autorka potrafi zbudować odpowiedni nastrój i wywołać zarówno nutę strachu jak i obrzydzenia spowodowanego zachowaniem niektórych ludzi. Powieść czytałam z rosnącym zainteresowaniem, im było bliżej do końca, tym bardziej niecierpliwiłam się, by dowiedzieć się, jaki historia będzie miała finał. Niestety zakończenie mnie rozczarowało. Pełne jest niedopowiedzeń i niedomkniętych wątków, ale mam wrażenie, że przez takie rozwiązanie książka pozostała zwyczajnie niedokończona. Autorka skonstruowała emocjonującą intrygę, na kilkudziesięciu ostatnich stronach dodatkowo podgrzała atmosferę bardzo sugestywnymi opisami i szokującymi wydarzeniami i tak zostawiła czytelników, bez wyjaśnienia, co dalej.

Główna bohaterka to inteligentna i odważna kobieta, która mimo zaawansowanej ciąży nie zwalnia tempa ani na chwilę. Jej upór i przeświadczenie, że potrafi zapobiec nadciągającej katastrofie sprawiły, że wpadła w poważne kłopoty, ale nawet wówczas nie straciła zimnej krwi i próbowała działać rozsądnie. Niestety jej całkowitym przeciwieństwem jest prokurator Bachleda. Uważam, że postać wiecznie pokrzykującej i cierpiącej na słowotok przyjaciółki jest w tej historii zbędna. Zuzanna jedyne, co potrafi robić, to wydawać polecenia i oczekiwać natychmiastowych rezultatów. Ogromnie irytowała mnie ta postać, a powieść z pewnością nie ucierpiałaby, gdyby autorka postanowiła zrezygnować z wplecenia do historii tej wyjątkowo niesympatycznej kobiety. Oprócz tych dwóch bohaterek, w książce występują także inne, wyraziste postaci. Na uwagę zasługują, komisarz Malinowski, dzięki któremu do powieści wprowadzony został element komiczny, a także owładnięty przekonaniem o teorii spiskowej były ksiądz.

Krew, pot i łzy przypadnie do gustu amatorom horrorów, ponieważ akcja toczy się wartko i pełna jest niesamowitych i wzbudzających lęk zdarzeń. Fabuła książki opiera się na przeświadczeniu, że od setek lat Kościół Katolicki manipuluje wiernymi i brata się z diabelskimi mocami. Niestety autorka poszła na łatwiznę w przytaczaniu argumentów, mających potwierdzić prawdziwość tej teorii, ponieważ w moim odczuciu nie podała żadnego, sensownego wyjaśnienia. Przynajmniej czytelnicy takowego nie poznają, chociaż jedna z postaci twierdzi, że ma dowody na słuszność swoich poglądów. Uważam, że to najsłabszy punkt powieści, oczekiwałam czegoś bardziej przekonującego i dającego do myślenia. Książka Carli Mori raczej nie wywoła w Was refleksji, ale z pewnością miło spędzicie z nią czas, jeśli jesteście głodni wrażeń i z chęcią czytacie o wszelkich teoriach spiskowych.   

Ocena: 3,5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa Oficynka. 


24 czerwca 2013

Druga połowa żyje dalej - Sophie Hannah


Wydawnictwo: G+J
Liczba stron: 496

Kto śledzi mojego bloga od dłuższego czasu, ten na pewno wie, że bardzo lubię i cenię powieści Sophie Hannah, ponieważ zazwyczaj wybijają się ponad zwyczajne historie kryminalne. Autorka parę lat temu podbiła moje, spragnione zagmatwanych intryg i bohaterów znajdujących się na pograniczu szaleństwa, serce, więc wobec każdej kolejnej powieści autorstwa brytyjskiej pisarki mam naprawdę duże oczekiwania. Przed tygodniem sięgnęłam po książkę o tajemniczym tytule Druga połowa żyje dalej, będącą czwartą częścią serii z detektywem Waterhousem i sierżant Charlie Zailer w rolach głównych. Niestety, z prawdziwym bólem w duszy muszę stwierdzić, że tym razem Sophie Hannah mnie nie oczarowała i nie zmusiła do pochłaniania jednej strony za drugą. Niby wszystkie charakterystyczne dla jej prozy elementy są, ale jednak coś się popsuło i do końca nie sprawdziło, więc efekt jest jedynie dobry zamiast oszałamiający.

Stojącą przed komisariatem Charlie Zailer zaczepia kobieta w średnim wieku, twierdząc, że koniecznie musi z nią porozmawiać o bardzo ważnej sprawie. Jej chaotyczne zachowanie świadczy o ogromnym zdenerwowaniu, a nawet pewnej desperacji, dlatego Charlie zgadza się ją wysłuchać, mimo że nie zajmuje się już sprawami kryminalnymi. Dziwna rozmówczyni przedstawia się jako Ruth Bussey i twierdzi, że przyszła spotkać się z policjantką, ponieważ trzy miesiące wcześniej jej partner Aidan Seed wyznał, że przed laty zabił kobietę. Podał dokładny rysopis ofiary, jej nazwisko, a nawet adres domu, w którym dokonał zbrodni. Jednak Ruth nie chce złożyć zeznania obciążającego mężczyznę, ale pragnie zapewnić, że opowieść Aidana nie może być prawdą, ponieważ rzekomo nieżyjącą kobietę niedawno poznała. Kiedy Charlie ma zamiar zapomnieć o tej niedorzecznej rozmowie, dotyczącej zbrodni, której nie było, na policję zgłasza się Aidan Seed i oznajmia, że przyznaje się do zamordowania niejakiej Mary Trelease. Funkcjonariusze wysłani do domu Trelease potwierdzają, że jest ona cała i zdrowa, jednak to wcale nie zamyka ust nietypowej parze. Wkrótce wszystko komplikuje się jeszcze bardziej. Zailer i Waterhouse próbują ustalić jaka jest prawda, ale przy okazji sami wpadają w poważne tarapaty.

Intryga została misternie pomyślana i pod tym względem nie mogę odmówić autorce pomysłowości. Od samego początku poczułam się zaintrygowana nietypowym śledztwem, jakie przypadło w udziale pedantycznemu i pełnemu zahamowań Simonowi Waterhouse’owi i jego szalonej i nieco nieobliczalnej narzeczonej Charlie Zailer. Absurdalna z pozoru opowiastka o zabiciu żyjącej kobiety szybko okazuje się początkiem zagmatwanej i przerażającej w swym okrucieństwie historii, która stopniowo wychodzi na jaw. Sophie Hannah miesza tropy, zwodzi czytelnika i wpędza go w kompleksy spowodowane tym, że nie jest w stanie odgadnąć, o co tak naprawdę chodzi. Im dalej zagłębiałam się w lekturę, tym mniej wiedziałam. Ale to właśnie lubię u tej pisarki i poczułabym się naprawdę zawiedziona, gdybym rozwiązała sprawę przed czasem. Problem jednak w tym, że czasami miałam wrażenie, że autorka sama nie wie, w jaki sposób naprowadzić swoich bohaterów na właściwy trop. Raz miotają się oni dookoła, nie mając żadnego punktu zaczepienia, a za chwilę spływa na nich olśnienie w postaci dość naciąganego skojarzenia i powoli wszystko łączy im się w całość. Nie są to jakoś nagminne sytuacje, niemniej zdarzają się i trochę przeszkadzają w odbiorze.

Na pochwałę natomiast zasługuje świetna kreacja postaci. Każdy bohater został drobiazgowo scharakteryzowany, łącznie z doświadczeniami z przeszłości, obecną sytuacją życiową oraz wszelkimi przyzwyczajeniami, dziwactwami czy indywidualnymi cechami. Cenię powieści, w których postaci sprawiają wrażenie żywych ludzi i swoim zachowaniem oraz głoszonymi poglądami wywołują w czytelniku silne emocje. Nadal nie rozgryzłam charakteru Simona Waterhouse’a i od początku serii uważam go za jednego z bardziej osobliwych powieściowych detektywów. Człowiek o precyzyjnym umyśle, błyskotliwy i znakomicie kojarzący fakty staje się bezradny w zwyczajnych sytuacjach, co powoduje, że pada ofiarą kpin i docinek współpracowników. Również w nawiązywaniu bliższych kontaktów z innymi Simon nie radzi sobie najlepiej, o czym świadczy jego nietypowy związek z Charlie. Skoro już o niej mowa to muszę przyznać, że po raz kolejny doskonale bawiłam się czytając jej sarkastyczne i bezpośrednie wypowiedzi. Mimo że sierżant Zailer zachowuje się czasami zbyt swobodnie, to jej postać dużo wnosi do całej serii. A co można napisać o Ruth Bussey? Cóż, we mnie ta bohaterka nie wzbudziła absolutnie żadnej sympatii. Jej sposób myślenia, poglądy i przede wszystkim koszmarnie niska samoocena sprawiły, że miałam ochotę wysłać ją na leczenie psychiatryczne. Niezdarna, niezdecydowana i przekonana o tym, że zasługuje jedynie na to, co najgorsze irytowała mnie przez większą część powieści.  Później pewne zachowania kobiety zostają wytłumaczone traumatycznym zdarzeniem z przeszłości, rzucającym zupełnie nowe światło na charakter bohaterki, ale mimo tego, nie zdobyłam się na cień sympatii w stosunku do niej.

Druga połowa żyje dalej to intrygująca i ciekawa książka, jest w niej odpowiednia dawka napięcia i dynamicznej akcji, ale samo rozwiązanie zagadki trochę mnie rozczarowało. Po tak skomplikowanym początku oczekiwałam naprawdę mocnej rzeczy na koniec, a otrzymałam dość pospolite wyjaśnienie. Nie spodobało mi się również finalne zachowanie głównego czarnego charakteru, ponieważ celując do swoich ofiar z pistoletu, skrupulatnie tłumaczy, co i z jakiego powodu zrobił. Takie rozwiązanie jest zdecydowanie zbyt pospolite i poniżej możliwości Hannah. Wbrew mojemu marudzeniu uważam, że książka jest warta przeczytania i jeśli tylko poczuliście się zaintrygowani taką fabułą, to polecam, ponieważ pisarka ma świetne pomysły i konstruuje niezwykle złożone postaci. Natomiast przede mną jeszcze dwie jej powieści i mam nadzieję, że w końcu doczekam się historii doskonałej.

Ocena: 4 / 6

Zachęcam do przeczytania recenzji innych powieści Sophie Hannah:

19 czerwca 2013

Dead Island Riptide


Producent: Techland
Wydawca: Deep Silver / Koch Media
Gatunek: Akcja, Horror
Data premiery: 23 kwietnia 2013

Od momentu, w którym dowiedziałam się, że studio Techland planuje wydać kolejną grę polegającą na walce z zombie w egzotycznej scenerii, niecierpliwie odliczałam dni do premiery nowej produkcji. Nie ukrywam, iż nie zależało mi na wielu innowacjach czy jak najbardziej realistycznej grafice, ponieważ wychodzę z założenia, że nie ma sensu zmieniać czegoś, co jest dobre. W mojej ocenie Dead Island sprawdziło się świetnie jako rozbudowana gra akcji z elementami horroru i tego samego oczekiwałam od Ritpide. Ukończywszy kampanię wraz z niemal wszystkimi dostępnymi misjami pobocznymi, z czystym sumieniem stwierdzam, że nowa propozycja Techlandu spełniła moje oczekiwania. Riptide oferuje kilka interesujących ulepszeń, ale jest to kontynuacja pierwszego Dead Island, więc nikt nie powinien być zdziwiony, jeśli rozpoczynając, doświadczy silnego wrażenia deja vu.

 Zmienne warunki atmosferyczne dodatkowo urozmaicają rozgrywkę.

Opuszczając wyspę Banoi bohaterowie mieli nadzieję, że koszmar zombie apokalipsy zostawiają daleko za sobą. Mordercza walka o przetrwanie całkowicie wyczerpała ich fizycznie i psychicznie, a kiedy nabrali przekonania, iż wszystko co najgorsze już minęło, los zgotował im kolejną okrutną niespodziankę. Gracz przejmuje kontrolę nad wybraną postacią w chwili, gdy statek, którym bohaterowie podróżują, lada chwila rozbije się u wybrzeży niewielkiej wysepki o nazwie Palanai. Jak wiadomo, tajemniczy wirus przemieniający żywych w chodzące trupy, rozprzestrzenia się niezwykle szybko, więc i na Palanai roi się od żądnych ludzkiej krwi potworów. Do ekipy nieustraszonych pogromców zombie dołączył nowy bohater, który bardzo szybko ma okazję udowodnić, iż jego zdolności są pożyteczne w obliczu czyhającego na każdym kroku zagrożenia. Twórcy obiecywali, że gracze, mający już swoją ulubioną i wytrenowaną w pierwszym Dead Island postać, otrzymają możliwość przeniesienia jej umiejętności do środowiska Riptide. Słowa dotrzymali i rzeczywiście, nie trzeba od początku zmagać się ulepszaniem kolejnych cech wybranego bohatera, co sprawia, że natychmiast można skupić się na zdobywaniu nowych sprawności.


Dobra broń to podstawa w Dead Island Riptide.

Głównym zadaniem gracza jest wydostanie się z miejsca uważanego przez wielu ludzi za istny raj na ziemi. Słońce, zimne drinki, piękne plaże, a do tego… zombie. Kontrast makabry i rozkładu z wakacyjnym wypoczynkiem w egzotycznym miejscu po raz kolejny wywarł na mnie duże wrażenie. Rozgrywka jest niezwykle dynamiczna, ponieważ nie dość, że przeciwników jest cała masa i właściwie nie ma chwili na odpoczynek, to są oni znacznie bardziej zorganizowani, jeśli mogę to ująć w ten sposób. Pojedynczy niegroźny szwendacz trafia się rzadko, badając nową lokację trzeba przygotować się na grupy i grupki przeciwników złożonych z szybko przemieszczających się zarażonych, plujących żrącym płynem topielców oraz zupełnie nowych zombiaków – krzykaczy ogłuszających bohatera wydawanym dźwiękiem, groźnych ogrów, zmutowanych naukowców czy ciskających kawałkami swojego ciała grenadierów. W Riptide spotkamy jeszcze kilka nieznanych wcześniej rodzajów potworów, ale nie są one na tyle groźne, by nie móc ich pokonać kilkoma ciosami. Oczywiście poziom trudności walki uzależniony został od poziomu rozwoju postaci, więc każdy gracz powinien być usatysfakcjonowany wyzwaniami, jakie rzuci mu nieprzyjazne Palanai.


W podziemnych, mrocznych tunelach można poczuć powiew grozy.

W tej grze zombie można pokonać na wiele sposób i trudno wskazać jedną, najskuteczniejszą metodę. Wygodnie jest po prostu strzelać do żywych trupów, ale należy wówczas pamiętać, iż hałas nie jest naszym sprzymierzeńcem, ponieważ powoduje, że na miejscu jednego potwora niemal natychmiast pojawiają się kolejni. Do wyprowadzenia efektownych ciosów potrzebna jest broń biała, która odpowiednio zmodyfikowana sprawi, że gracz stanie się prawdziwym pogromcą zombiaków. Taki wariant zakłada zbliżenie się do potwora, więc o bezpieczeństwie nie może być mowy, z czego warto zdawać sobie sprawę zanim radośnie wpadnie się do pomieszczenia wypełnionego licznymi i silnymi stworami do niedawna będącymi całkiem zwyczajnymi ludźmi. Niewątpliwą zaletą Riptide jest zwiększenie rodzajów dostępnej broni. Podobnie jak w poprzedniej grze Techlandu, tak i teraz warto uważnie się rozglądać i gromadzić różne przedmioty, które po odpowiedniej modyfikacji w warsztacie zmienią się w śmiercionośne oręże. Broń często również jest nagrodą za wykonanie zadania, więc przyjmowanie wszelkich zleceń, także tych dodatkowych i niezwiązanych bezpośrednio z fabułą, przynosi wiele korzyści. Pomysł na ciągłe ulepszanie broni na początku wydawał mi się nieco niepotrzebny, ale po czasie stwierdzam, że to ciekawe rozwiązanie. Liczne starcia z zombie sprawiają, iż nawet najlepszej jakości katana niszczy się w trakcie użytkowania, więc nic dziwnego, że później wymaga kosztownej naprawy.

Czasami trzeba zdecydowanie bronić swojego terenu przed zombiakami.

Środowisko Riptide zachęca gracza do eksploracji i zaglądania w każdy kąt. Poruszanie się po wyspie ułatwiają dostępne w wielu miejscach samochody oraz niewielkie motorówki, które okazują się niezbędne w podtopionej części dżungli. Woda wdarła się również do miasteczka, a tym samym dostarczyła kolejnego powodu do zmartwienia, ponieważ zalane tereny przypadły do gustu szybkim i groźnym pływakom, czyli potworom swobodnie dryfującym na powierzchni wody i cierpliwie czekającym na ofiarę. W rozgrywce bardzo przydaje się opcja szybkiej podróży, pozwalająca natychmiast przenieść się do określonego miejsca, jedynym warunkiem skorzystania z niej jest oczywiście wcześniejsze odblokowanie danej lokacji. Jednak, jak już wspomniałam wcześniej, warto od czasu do czasu wybrać się w głąb wyspy i zobaczyć, jakie smaczki przeznaczono dla dociekliwych i niebojących się wyzwań graczy. Dzięki eksploracji terenu dowiemy się nieco więcej o historii Palanai, poznamy zwyczaje tubylców, a także wysłuchamy przejmującej relacji z pierwszych dni apokalipsy nagranej przez jedną z wolontariuszek. Jeśli natomiast wolicie bardziej praktyczne zdobycze, to również się nie zawiedziecie, ponieważ w różnych zakamarkach łatwo znaleźć gotówkę lub przedmioty potrzebne do tworzenia broni.
 

Pływak to bardzo groźny przeciwnik, który pojawia się w podtopionych dzielnicach miasta.

Grafika w Dead Island Riptide trzyma wysoki poziom. Zarówno wygląd, jak i animacja wszystkich postaci zasługują na uznanie. Zombiaki wzbudzają przerażenie i obrzydzenie, zwłaszcza w chwilach, gdy nakryjemy je na posilaniu się nad zwłokami jakiegoś nieszczęśnika. Otoczenie rajskiej wyspy zachwyca bogactwem kolorów i zróżnicowaną roślinnością. Każdy element przestrzeni buduje odpowiedni nastrój bez względu na to, czy znajdujemy się aktualnie w dżungli, w opuszczonym miejscowym kinie lub w podziemnych tunelach. Zastrzeżenia budzi natomiast muzyka, która po kilku godzinach słuchania staje się monotonna i denerwująca. Jeden spokojny motyw i jeden dynamiczny pojawiający się w scenach walki to zdecydowanie za mało. Natomiast wszelkie odgłosy wydawane przez zombiaki spełniają swoją funkcję. Nie ma nic bardziej działającego na wyobraźnię niż hałas wywoływany przez nadciągającą hordę oraz syki wydawane przez rozkładające się, chodzące trupy. Fabuła nie należy do zbyt zaskakujących, ale nie zawiera też nieścisłości czy irytujących niedopowiedzeń. Po cichu liczę, że przygoda z Dead Island nie zakończy się na tej produkcji i już niecierpliwie czekam na kolejną część gry. Riptide polecam wszystkim fanom gier z zombie, ponieważ godziny poświęcone na walkę, ucieczkę i próbę dowiedzenia się, kto lub co odpowiada za pojawienie się wirusa, na pewno nie będą zmarnowane.

Ocena: 8,5 / 10

Grę otrzymałam dzięki uprzejmości portalu ŚwiatGry.pl




15 czerwca 2013

Sztuka uprawiania róż z kolcami - Margaret Dilloway


Wydawnictwo: M
Liczba stron: 440

Człowiek dotknięty ciężką, przewlekłą chorobą bardzo często zamyka się w sobie i izoluje od innych. Nie chce współczucia, specjalnego traktowania i wścibskich spojrzeń rzucanych niby ukradkiem przez znajomych. Pragnie po prostu od czasu do czasu zapomnieć o bólu, niedogodnościach, ograniczeniach i chociaż spróbować nie myśleć o tym, co przykre. Taką osobą jest trzydziestosześcioletnia Gal Garner, która od wczesnego dzieciństwa cierpi na poważną chorobę nerek. W ciągu ostatnich kilku lat jej stan pogorszył się tak bardzo, że musi poddawać się dializom w ściśle określonym przedziale czasowym. Gal przyzwyczaiła się do życia z chorobą i myśli, że jedynym ratunkiem dla niej jest przeszczep. Na co dzień stara się funkcjonować jak każdy inny człowieka. Uczy biologii w szkole, angażuje się w przygotowywanie uczniów do olimpiad i zajęć wyrównawczych, ale największą satysfakcje odczuwa, gdy uda jej się wyhodować nową odmianę róż. Mimo tych wszystkich zajęć, Gal odsuwa się od ludzi. Większość traktuje jak wrogów i zawsze pozostaje chłodna i oficjalna w kontaktach z innymi. Niespodziewanie w ustabilizowane życie bohaterki wkracza nastoletnia siostrzenica Riley. Dziewczyna przez jakiś czas musi zostać pod opieką ciotki. Wspólnie spędzony czas okazuje się przełomowy w ich życiu i sprawia, że zarówno Gal jak i Riley pojmują, co jest dla nich najważniejsze oraz uczą się walczyć z przeciwnościami losu.

Jeśli jesteście zaskoczeni recenzją książki o takiej tematyce, to muszę przyznać, że na początku sama byłam zdziwiona chęcią sięgnięcia po dzieło Margaret Dilloway. Nie przypuszczałam, że Sztuka uprawiania róż z kolcami wzbudzi moje zainteresowanie, ponieważ zazwyczaj unikam historii traktujących o śmierci, chorobie, cierpieniu i stopniowym oswajaniu się z tym, co nieuniknione. A jednak ta powieść stanowi wyjątek. Dlaczego? Po raz kolejny zmieniłam zdanie pod wpływem recenzji innych blogerów, którzy napisali wiele pozytywnych tekstów o historii Gal, wskazując, że to nie choroba jest najważniejszym wątkiem. Po lekturze mogę przyznać im rację. Dilloway nie chce wzbudzać w czytelniku współczucia, kreować patetycznych scen czy nachalnie przypominać, że każdy mógłby znaleźć się na miejscu bohaterki. Moim zdaniem przekaz tej opowieści jest zupełnie inny, znacznie bardziej optymistyczny i pełen nadziei. Na ponad czterystu stronach amerykańska pisarka udowadnia, że czasami człowiek sam tworzy wokół siebie mur, oddzielający go od upragnionej normalności. Przez lata narasta wokół niego atmosfera nieprzystępności, prowadząca do osamotnienia i wyobcowania. Na szczęście wszystko można naprawić, trzeba tylko tego chcieć.

Gal wychowywała się w atmosferze ciągłego strachu o własne życie. Troskliwi i nieco nadopiekuńczy rodzice nieświadomie izolowali bohaterkę od kontaktu z rówieśnikami, od beztroskiej zabawy i zwyczajnych, codziennych czynności. Jako dorosła kobieta Gal nie chce, żeby ktokolwiek się nad nią użalał, dlatego prawie nikomu nie pozwala zbliżyć się do siebie. A nawet tę garstkę wybrańców często podejrzewa o nieszczerość lub sztuczną uprzejmość. Dopiero pojawienie się piętnastoletniej Riley sprawia, że kobieta zaczyna zastanawiać się nad własnym postępowaniem, cieszyć się bliskością i obecnością drugiego człowieka i z większym optymizmem patrzeć w przyszłość. Margaret Dilloway świetnie scharakteryzowała postać Gal. Czytając Sztukę uprawiania róż z kolcami z łatwością mogłam zrozumieć zachowanie bohaterki, co sprawiło, że zapałałam sympatią do tej surowej, bardzo profesjonalnej, ale w głębi duszy kruchej i delikatnej nauczycielki biologii. Zaimponowało mi również jej hobby. Nie miałam pojęcia, że krzyżowanie róż to tak żmudne i nieprzewidywalne zajęcie. Nigdy nie wiadomo, co wyrośnie z roślinek, na dodatek trzeba otaczać je opieką i przestrzegać bardzo wielu zasad, żeby w ogóle móc określać siebie mianem hodowcy kwiatów. Nieco mniej dokładnie opisani zostali pozostali bohaterowie powieści, ale jako postaci drugoplanowe spełnili swoje funkcje. Może jedynie Riley autorka mogłaby poświęcić więcej miejsca, ponieważ nie do końca jasny był dla mnie wątek jej związku z Bradem i Samanthą.

Powieść Dilloway koncentruje się wokół ponadczasowego tematu odnajdywania chwil szczęścia w trudnych sytuacjach i uczenia się radości życia w momentach, w których naprawdę trudno wykrzesać z siebie dawkę optymizmu. Nie jest to bardzo dynamiczna, okraszona licznymi zwrotami akcji historia, ale marazmu również nie można jej zarzucić. Losy Gal i innych bohaterów toczą się dość nieśpiesznie, bez zapierających dech w piersiach zdarzeń czy szokujących wyznań. Autorka przedstawiła życie zwykłych ludzi, skupiła się na realistycznym opisaniu problemów dnia codziennego, ale nie zapomniała też o sukcesach, napędzających do działania i motywujących do podejmowania kolejnych wyzwań. Sztuka uprawiania róż z kolcami to ciepła i wzruszająca historia, która na pewno spodoba się miłośnikom powieści obyczajowych. W pewien sposób autorka przełamuje też tabu dotyczące ludzi przewlekle chorych, poruszając wątki takie jak oczekiwanie w kolejce na przeszczep, liczne zabiegi i badania czy wreszcie stosunek otoczenia do takich osób. Natomiast nieco zawiodłam się na zakończeniu, ponieważ jest ono trochę niejasne i niedopowiedziane. Z jednej strony rozumiem, z jakiego powodu autorka zdecydowała się na otwarte zakończenie, ale z drugiej chciałabym wiedzieć, jak dalej potoczyło się życie bohaterki. Mimo tego uważam, że naprawdę warto przeczytać książkę Margaret Dilloway, poznać Gal i towarzyszyć jej w smutkach i radościach codzienności.

Ocena: 4,5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa M.

 

8 czerwca 2013

Galeria uczuć - Alina Białowąs


Wydawnictwo: Replika
Liczba stron: 272

Blogerom piszącym o książkach zapewne nie muszę przedstawiać debiutanckiej powieści Aliny Białowąs, ponieważ od momentu pojawienia się na rynku Galerii uczuć czytałam sporo recenzji poświęconych tej lekturze. W większości były to pozytywne opinie, więc i ja nabrałam ochoty na poznanie historii bohaterki, która nagle została zmuszona do przemyślenia i przeorganizowania własnego życia. Mniej więcej wiedziałam, czego spodziewać się po tej powieści, ale przyznaję, że po przeczytaniu kilkunastu pierwszych stron, zaczęłam obawiać się, że Galeria uczuć należy do tych pseudo zabawnych, płytkich opowiastek, w których poważne problemy zostają strywializowane, a błahostki wyolbrzymione. Na szczęście szybko okazało się, że Alina Białowąs podążyła inną drogą, więc mogłam odetchnąć z ulgą i w spokoju zatopić się w lekturze.

Trzydziestoletnia Aleksandra Piekarska pracuje w niewielkim sklepiku z bibelotami, szumnie określanym przez jej szefową mianem galerii. Najchętniej jednak skupiłaby się tylko na prowadzeniu domu i dogadzaniu rodzinie, ponieważ uważa, że to należy do obowiązków dobrej żony i matki. Pewnego dnia mąż Oli oświadcza, że musi się wyprowadzić, by pobyć przez jakiś czas sam i w spokoju zastanowić się nad swoją przyszłością. Zdezorientowana kobieta uważa, że to przejściowe kaprysy, bo przecież dziesięcioletniego małżeństwa nie można przekreślić z powodu jakichś wymysłów o niespełnieniu, wypaleniu czy czymkolwiek podobnym. Niestety problem jest znacznie poważniejszy. Paweł nie tylko uciekł do mieszkania matki, ale prawdopodobnie nawiązał romans i to dlatego tak bardzo oddalił się od żony. Na początku Ola jest jednocześnie wściekła i załamana, ale po czasie dochodzi do wniosku, że tylko zmieniając swoje przyzwyczajenia i podejmując nowe wyzwania może znów być szczęśliwa.

W zasadzie cała powieść koncentruje się jedynie na perypetiach Aleksandry, ale brak innych wątków wcale nie działa na jej niekorzyści. Z zainteresowaniem śledziłam kolejne wydarzenia oraz liczne zwroty akcji, a czas płynął dalej, bezlitośnie zmieniając minuty w godziny. Gdybym tylko mogła zignorować obowiązki, to z pewnością przeczytałabym Galerię uczuć w jeden wieczór. Autorka z wyczuciem potraktowała temat, sytuując go na pograniczu powagi i lekkości. Problemy małżeńskie bohaterki zostały przedstawione jako dość poważny kryzys, wywołany nudą w związku, niespełnieniem zawodowym i pojawieniem się innej kobiety. Ale, patrząc na historię z nieco innej perspektywy, można dostrzec jej humorystyczny wydźwięk. Jestem zaskoczona, że pisarka tak zgrabnie połączyła te skrajne konwencje, uzyskując ciekawy efekt. Nie brak w powieści szalonych zdarzeń, dziwnych zbiegów okoliczności czy ważnych decyzji podjętych pod wpływem chwili. Nie oznacza to jednak, że książka Białowąs jest odrealniona lub pozbawiona morału. Nic z tych rzeczy. Jestem przekonana, że niejedna czytelniczka kiwa ze zrozumieniem głową, czytając o dylemacie między robieniem kariery czy poświęceniem się wychowaniu dzieci lub o marzeniach z dawnych lat, które utonęły w morzu prozaicznych spraw.

Historia Oli pokazuje, że w stosunku do innych, a zwłaszcza do najbliższych osób, zawsze warto postawić na szczerość i otwartość, bo wszelkie gierki, podchody czy podejrzenia mogą zniszczyć nawet najbardziej udany związek. Główna bohaterka Galerii uczuć nie potrafi przyznać się do błędu i przeprosić, mimo że zdaje sobie sprawę ze swojej winy. Ale również Paweł ma sporo za uszami, ponieważ zamiast przeprowadzić spokojną i rzeczową rozmowę, urządza pokazówki, mające sprawić przykrość żonie i nakłonić ją do zmiany zdania w pewnych kwestiach. Narracja prowadzona jest z perspektywy Oli, więc długo nie mogłam rozgryźć jak to z tym jej małżonkiem jest. Ma romans czy nie? Kocha jeszcze bohaterkę czy może znudziło go życie rodzinne? Dlaczego postępuje tak, a nie inaczej? Alina Białowąs czasami tak namotała, że już sama nie wiedziałam, co myśleć i po której ze stron się opowiedzieć. Oczywiście zapisuję to autorce na plus, ponieważ takie komplikacje i niejednoznaczności podsycały moją ciekawość i sprawiały, że jak najdłużej odwlekałam moment odłożenia książki na bok i zajęcia się pracą. Drugoplanowych postaci nie ma zbyt wiele w tej powieści, ale to właśnie dzięki nim tak wyraźnie rysuje się to lżejsze, zabawniejsze oblicze historii. Ola prowadzi niemal niekończące się utarczki słowne z szefową lub matką męża, odpowiada na setki dziecięcych pytań i kombinuje jak wybadać czy jej przyjaciółka Edyta przypadkiem nie ma czegoś wspólnego z nagłym oziębieniem mężowskich uczuć.

Galeria uczuć napisana została prostym, potocznym językiem i nie ma w tym nic złego, chociaż miejscami da się wyczuć pewną niewprawność, charakterystyczną dla debiutantów.  Autorka niepotrzebnie pewne zwroty powtórzyła, inne wypadły dość sztucznie w dialogach, ale jako całokształt powieść się broni i stylowi nie mogę nic więcej zarzucić. Książkę Aliny Białowąs polecam kobietom w różnym wieku. I tym, które mogłyby utożsamić się z główną bohaterką, i tym podobnym do mnie, czyli po prostu odnajdującym przyjemność w poznawaniu na poły żartobliwej, ale nie infantylnej powieści obyczajowej. Mam też cichą nadzieję, że autorka już pracuje nad drugą książką.

Ocena: 4,5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości pani Aliny Białowąs.